Tych lat nie odda nikt - wysłuchała Izabela Pucyk

I.P. Lubimy wracać myślami do lat dzieciństwa. I każdy z nas z nostalgią stwierdza, że kiedyś było inaczej. Patrząc na dzisiejsze pokolenie z twarzami skierowanymi w najnowsze wersje smar fonów, zamykające się popołudniami w swoich pokojach, pojawia się pytanie… Jak było, gdy naszym życiem nie rządził Internet?

T.L. Czasy mojego dzieciństwa, to nie tylko bark telefonu czy radia. Przesmyki nie były jeszcze zelektryfikowane, oświetlano domy lampą naftową, więc zwykła żarówka była obiektem marzeń wielu ówczesnych mieszkańców. Tu natura i pory roku rządziły porządkiem dnia żyjących wówczas ludzi. Prąd pojawił się w naszej wsi dopiero w początku lat 60-tych. Nieliczni mieli radia na baterie (1-2 odbiorniki we wsi). Do tych osób schodzili się inni mieszkańcy, by wysłuchać wiadomości np. „Echa dnia” lub programów rolniczych.

I.P. To co robiły dzieci po szkole?

T.L. Przede wszystkim pomagały rodzicom w gospodarstwie. Zawsze było coś do zrobienia i każda para dodatkowych rąk do pracy była bardzo cenna. Już kilkulatki zajmowały się pasieniem krów. Często wiązało się to z „małymi przyjemnościami”, jak pieczenie ziemniaków w ogniskach, zabawa w chowanego, czy wspinanie się po drzewach. Nie jeden raz zdarzyło się, że w ferworze zabawy mali pastuszkowie nie zauważyli nawet, że ich bydło weszło „w szkodę”.

I.P. A jak trafił się czas wolny?

T.L. Graliśmy w różne gry. Jedną z popularniejszych była gra w pikra. Na kamieniach kładło się poprzecznie kij. Jedna osoba ustawiała się ze swoim kijem przy owych kamieniach, druga stała dalej. Zadanie polegało na wyrzuceniu kijem trzymanym w rękach drugiego kawałka drewna tak, aby osoba stojąca dalej go złapała. Gdy ta sztuka się udała, otrzymywała punkty. Gdy natomiast rzut był chybiony to należało kij odrzucić jak najbliżej kamieni. Jeśli odległość była krótsza os trzymanego kija, następowała zmiana miejsc.

Drugą, dość popularną grą, był palant. Lubiany szczególnie przez chłopców. Dziewczęta nie wykazywały szczególnego zainteresowania tą zabawą. Polegała ona na odbijaniu kijem piłeczki. Zasady były nieco zbliżone do znanej gry baseball.

I.P. A zimą? Wtedy raczej krów się nie pasało…

T.L. Zimą dzieciaki szalały na sankach, rzadziej na nartach lub łyżwach. Nie często spotykało się te sprzęty kupione w sklepach. Robiono je samemu. Jak ktoś nie dysponował żadnym z nich, zjeżdżał z górki na czym się dało. Na przykład worek z sianem stanowił świetną alternatywę dla sanek. Niesamowitą frajdę sprawiało czepianie się przez dzieci do sań gospodarzy. Zdarzało się, że taki śmiałek oberwał batem od woźnicy. Nikt wtedy się nie skarżył rodzicom, bo jeszcze by dołożyli…

Saniami też nie każdy gospodarz dysponował. Ludzie jeździli często na tzw. patelni – składającej się z 2 płozów i skrzyni lub zajdek – podobnych do wozu, z płozami zamiast kół.

I.P. Jak nie było prądu to wieczory, szczególnie zimowe, musiały być bardzo długie…

T.L. Wtedy ludzie mieli ze sobą lepszy kontakt. Sąsiedzi (szczególnie sąsiadki) spotykali się przy wspólnym przędzeniu wełny, lnu czy pracy przy krosnach …

I.P. No właśnie… Jak to z tym lnem było?

T.L. Len był rośliną dość powszechnie uprawianą na wsi. Jego produkcja była źródłem dochodów wielu mieszkańców. Część zbiorów przeznaczano na własne potrzeby (ubrania, prześcieradła), większość jednak była sprzedawana. W Przesmykach skup prowadził Pan Gerard Pióro. Robił on selekcję pod względem koloru, czy stopnia wysuszenia, co wiązało się z ceną..

I.P.A len zanim trafił do sprzedaży, musiał przejść długą drogę. Jego uprawa nie była łatwa…

T.L. Len siało się ręcznie, również ręcznie się go zbierało. Zerwane łodygi ustawiano na polu w tzw. kuczki (wiązki). Gdy wysechł, przewożono go na klepisko. Tam kijankami (nazywanymi też praczami) obijało się główki, by wyleciały nasiona. Łodygi natomiast moczono w wodzie. Aby nie wypłynęły, były przykrywane kamieniami. Kolejnym krokiem było wyścielenie go na rżysku, by ponownie wysechł. Następnie kopano dół, w głębi którego rozpalano ognisko, nad dołem rozkładano druty i nad tym suszono wiązki lnu. Później trzeba było specjalnym narzędziem (zwanym łamaczką) łodygi połamać i wyczesać je specjalnym grzebieniem. Dopiero szedł na sprzedaż.

I.P. Co jeszcze było źródłem dochodu?

T.L. Na przykład praktycznie każde gospodarstwo posiadało gęsi, kaczki czy kury.

I.P. Nie ma prądu, to nie ma też lodówki. Jak wówczas przechowywano żywność, np. mięso?

T.L. Mięso solono i przechowywano w beczkach. Wędliny się nie kupowało w sklepach. Samemu trzeba było wyhodować świnię. Jak przychodziło do tzw. świniobicia, dzielono często mięso między kilka osób. Zdarzało się brać połówkę, ćwiartkę, czy nawet pół ćwiartki.

I.P. A co się działo, gdy ktoś zachorował?

T.L. Ratowano się zwykle domowymi sposobami. W Przesmykach nie było lekarza. Stosowano herbatki, zioła, bańki, nacieranie denaturatem lub naftą. W krytycznych sytuacjach szukano pomocy u lekarza w Mordach.

I.P. Życie na wsi kilkadziesiąt lat temu często jest kojarzone z potańcówkami i schadzkami okolicznej młodzieży. Jak to u nas wyglądało?

T.L. Młodzież w Przesmykach spotykała się często. Nie było jakiegoś konkretnego miejsca spotkań. Dopiero pojawienie się we wsi klubokawiarni rozwiązało sprawę. Można było w towarzystwie wypić kawę lub pograć w karty.

Zabaw nie było dużo. Organizowano je od „wielkiego dzwonu” – w odpust, Boże Narodzenie i Wielkanoc. Zajmowała się tym zwykle miejscowa Straż Pożarna, która dochód przeznaczała na swoje potrzeby.

Najpopularniejszym alkoholem było piwo sprzedawane z antałków. Zwykle nadmiar wypitego trunku skutkował licznymi bójkami.

I.P. A poza zabawami ?

T.L. Poza zabawami młodzież dość chętnie angażowała się w przedstawienia zwane komedyjkami. Ich inicjatorkami były Panie: Felicja Krasnodębska i Maria Wyrozębska – społeczniczki, chętnie poświęcające czas młodzieży. Gdy je wystawiano, zbierała się prawie cała wieś. Czasami właśnie po przedstawieniach spontanicznie zbierała się orkiestra, by zabawić miejscową ludność. Tworzyli ją amatorzy (samouki) grający na harmonii, czy bębnach. Czasem grała jedna, czasem nawet trzy osoby.

Czasem pojawiało się kino objazdowe. Filmy, wyświetlane w remizie strażackiej, cieszyły się dużym zainteresowaniem.

I.P. Odpust św. Jakuba w Przesmykach. Jeszcze ja pamiętam, że było to wielkie święto dla lokalnej społeczności. Dziś tradycja ta już zanika… A dawniej?

T.L. Dawniej to było jedno z najważniejszych świąt w okolicy i największa atrakcja. Rodziny spotykały się, pojawiały się stragany, czasem karuzela.

Na straganach sprzedawano gliniane figurki, drewniane motyle czy pistolety na kapiszony. Można było też posmakować lodów, które przechowywane były w bańkach po mleku obłożonych lodem.

I.P. Z dokumentów wynika, że pierwsze autobusy pojawiły się u nas dość późno, w latach 60-tych. Jak zatem wcześniej radzono sobie z transportem?

T.L. Kiedyś większość dróg w okolicy była piaszczysta. Brukowana jedynie była trasa z Mordów do Przesmyk. Dlatego zwykle ludzie chodzili piechotą do miejsc, z których można było pojechać transportem publicznym. Gdy ktoś chciał dotrzeć do Łosic, zwykle wybierał się pieszo albo koniem z wozem.

Natomiast, by dojechać do Siedlec, trzeba było przejść do Cierpigorza, gdzie wsiadano w pociąg.

I.P. A dziś? Na pewno patrząc z perspektywy czasu żyje się na wsi dużo lepiej?

T.L. Lepiej niewątpliwie. Wszystko na miejscu. Prawie każda rodzina dysponuje samochodem. Mamy wiele rzeczy na wyciągnięcie ręki. Jednak, mimo to, często wraca się myślami kilkadziesiąt lat wstecz. I budzi to ogromny sentyment. Bo to czasy dzieciństwa. A tych lat nie odda nikt…

I.P. Dziękuję za rozmowę.

Zadzwoń do nas